Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz
Ksiega I—Gospodarstwo


1798-1855


Litwo! Ojczyzno moja! ty jestes jak zdrowie;
Ile cie trzeba cenic, ten tylko sie dowie,
Kto cie stracil. Dzis pieknosc twa w calej ozdobie
Widze i opisuje, bo tesknie po tobie.

Panno swieta, co Jasnej bronisz Czestochowy
I w Ostrej swiecisz Bramie ! Ty, co grod zamkowy
Nowogrodzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powrocilas cudem
(Gdy od placzacej matki pod Twoja opieke
Ofiarowany, martwa podnioslem powieke
I zaraz moglem pieszo do Twych swiatyn progu
Isc za wrocone zycie podziekowac Bogu),
Tak nas powrocisz cudem na Ojczyzny lono.

Tymczasem przenos moje dusze uteskniona
Do tych pagorkow lesnych, do tych lak zielonych,
Szeroko nad blekitnym Niemnem rozciagnionych;
Do tych pol malowanych zbozem rozmaitem,
Wyzlacanych pszenica, posrebrzanych zytem;
Gdzie bursztynowy swierzop, gryka jak snieg biala,
Gdzie panienskim rumiencem dziecielina pala,
A wszystko przepasane jakby wstega, miedza
Zielona, na niej z rzadka ciche grusze siedza.

Srod takich pol przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagorku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stal dwor szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Swiecily sie z daleka pobielane sciany,
Tym bielsze, ze odbite od ciemnej zieleni
Topoli, co go bronia od wiatrow jesieni.
Dom mieszkalny niewielki, lecz zewszad chedogi,
I stodole mial wielka, i przy niej trzy stogi
Uzatku, co pod strzecha zmiescic sie nie moze;
Widac, ze okolica obfita we zboze,
I widac z liczby kopic, co wzdluz i wszerz smugow
Swieca gesto jak gwiazdy, widac z liczby plugow
Orzacych wczesnie lany ogromne ugoru,
Czarnoziemne, zapewne nalezne do dworu,
Uprawne dobrze na ksztalt ogrodowych grzadek:
Ze w tym domu dostatek mieszka i porzadek.
Brama na wciaz otwarta przechodniom oglasza,
Ze goscinna i wszystkich w goscine zaprasza.

Wlasnie dwukonna bryka wjechal mlody panek
I obieglszy dziedziniec zawrocil przed ganek,
Wysiadl z powozu; konie, porzucone same,
Szczypiac trawe ciagnely powoli pod brame.
We dworze pusto: bo drzwi od ganku zamknieto
Zaszczepkami i kolkiem zaszczepki przetknieto.
Podrozny do folwarku nie biegl slug zapytac,
Odemknal, wbiegl do domu, pragnal go powitac.
Dawno domu nie widzial, bo w dalekim miescie
Konczyl nauki, konca doczekal nareszcie.
Wbiega i okiem chciwie sciany starodawne
Oglada czule, jako swe znajome dawne.
Tez same widzi sprzety, tez same obicia,
Z ktorymi sie zabawiac lubil od powicia;
Lecz mniej wielkie, mniej piekne, niz sie dawniej zdaly.
I tez same portrety na scianach wisialy.
Tu Kosciuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma
Podniesionymi w niebo, miecz oburacz trzyma;
Takim byl, gdy przysiegal na stopniach oltarzow,
Ze tym mieczem wypedzi z Polski trzech mocarzow
Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie
Siedzi Rejtan zalosny po wolnosci stracie,
W reku trzyma noz, ostrzem zwrocony do lona,
A przed nim lezy Fedon i zywot Katona.
Dalej Jasinski, mlodzian piekny i posepny,
Obok Korsak, towarzysz jego nieodstepny,
Stoja na szancach Pragi, na stosach Moskali,
Siekac wrogow, a Praga juz sie wkolo pali.
Nawet stary stojacy zegar kurantowy
W drewnianej szafie poznal, u wniscia alkowy;
I z dziecinna radoscia pociagnal za sznurek,
By stary Dabrowskiego poslyszec mazurek.

Biegal po calym domu i szukal komnaty,
Gdzie mieszkal dzieckiem bedac, przed dziesieciu laty.
Wchodzi, cofnal sie, toczyl zdumione zrenice
Po scianach: w tej komnacie mieszkanie kobiece?
Ktoz by tu mieszkal? Stary stryj nie byl zonaty;
A ciotka w Petersburgu mieszkala przed laty.
To nie byl ochmistrzyni pokoj? Fortepiano?
Na nim nuty i ksiazki; wszystko porzucano
Niedbale i bezladnie; nieporzadek mily!
Niestare byly raczki, co je tak rzucily.
Tuz i sukienka biala, swiezo z kolka zdjeta
Do ubrania, na krzesla poreczu rozpieta.
A na oknach donice z pachnacymi ziolki,
Geranium, lewkonija, astry i fijolki.
Podrozny stanal w jednym z okien—nowe dziwo:
W sadzie, na brzegu niegdys zaroslym pokrzywa,
Byl malenki ogrodek, sciezkami porzniety,
Pelen bukietow trawy angielskiej i miety.
Drewniany, drobny, w cyfre powiazany plotek
Polyskal sie wstazkami jaskrawych stokrotek.
Grzadki, widac, ze byly swiezo polewane;
Tuz stalo wody pelne naczynie blaszane,
Ale nigdzie nie widac bylo ogrodniczki;
Tylko co wyszla; jeszcze kolysza sie drzwiczki
Swiezo tracone, blisko drzwi slad widac nozki
Na piasku, bez trzewika byla i ponczoszki;
Na piasku drobnym, suchym, bialym na ksztalt sniegu,
Slad wyrazny, lecz lekki, odgadniesz, ze w biegu
Chybkim byl zostawiony nozkami drobnemi
Od kogos, co zaledwie dotykal sie ziemi.

Podrozny dlugo w oknie stal patrzac, dumajac,
Wonnymi powiewami kwiatow oddychajac,
Oblicze az na krzaki fijolkowe sklonil,
Oczyma ciekawymi po drozynach gonil
I znowu je na drobnych sladach zatrzymywal,
Myslal o nich i, czyje byly, odgadywal.
Przypadkiem oczy podniosl, i tuz na parkanie
Stala mloda dziewczyna—biale jej ubranie
Wysmukla postac tylko az do piersi kryje,
Odslaniajac ramiona i labedzia szyje.
W takim Litwinka tylko chodzic zwykla z rana,
W takim nigdy nie bywa od mezczyzn widziana;
Wiec choc swiadka nie miala, zalozyla rece
Na piersiach, przydawajac zaslony sukience.
Wlos w pukle nie rozwity, lecz w wezelki male
Pokrecony, schowany w drobne straczki biale,
Dziwnie ozdabial glowe, bo od slonca blasku
Swiecil sie jak korona na swietych obrazku.
Twarzy nie bylo widac, zwrocona na pole
Szukala kogos okiem, daleko, na dole;
Ujrzala, zasmiala sie i klasnela w dlonie,
Jak bialy ptak zleciala z parkanu na blonie
I wionela ogrodem, przez plotki, przez kwiaty,
I po desce opartej o sciane komnaty,
Nim spostrzegl sie, wleciala przez okno, swiecaca,
Nagla, cicha i lekka jak swiatlosc miesiaca.
Nucac chwycila suknie, biegla do zwierciadla;
Wtem ujrzala mlodzienca i z rak jej wypadla
Suknia, a twarz od strachu i dziwu pobladla.
Twarz podroznego barwa splonela rumiana,
Jak oblok, gdy z jutrzenka napotka sie ranna;
Skromny mlodzieniec oczy zmruzyl i przyslonil,
Chcial cos mowic, przepraszac, tylko sie uklonil
I cofnal sie; dziewica krzyknela bolesnie,
Niewyraznie, jak dziecko przestraszone we snie;
Podrozny zlakl sie, spojrzal, lecz juz jej nie bylo,
Wyszedl zmieszany i czul, ze serce mu bilo
Glosno, i sam nie wiedzial, czy go mialo smieszyc
To dziwaczne spotkanie, czy wstydzic, czy cieszyc.

Tymczasem na folwarku nie uszlo bacznosci,
Ze przed ganek zajechal ktorys z nowych gosci.
Juz konie w stajnie wzieto, juz im hojnie dano,
Jako w porzadnym domu, i obrok, i siano:
Bo Sedzia nigdy nie chcial, wedlug nowej mody,
Odsylac konie gosci Zydom do gospody.
Sludzy nie wyszli witac, ale nie mysl wcale,
Aby w domu Sedziego sluzono niedbale;
Sludzy czekaja, nim sie pan Wojski ubierze,
Ktory teraz za domem urzadzal wieczerze.
On Pana zastepuje i on w niebytnosci
Pana zwykl sam przyjmowac i zabawiac gosci
(Daleki krewny panski i przyjaciel domu).
Widzac goscia, na folwark dazyl po kryjomu
(Bo nie mogl wyjsc spotykac w tkackim pudermanie);
Wdzial wiec, jak mogl najpredzej, niedzielne ubranie
Nagotowane z rana, bo od rana wiedzial,
Ze u wieczerzy bedzie z mnostwem gosci siedzial.

Pan Wojski poznal z dala, rece rozkrzyzowal
I z krzykiem podroznego sciskal i calowal;
Zaczela sie ta predka, zmieszana rozmowa,
W ktorej lat kilku dzieje chciano zamknac w slowa
Krotkie i poplatane, w ciag powiesci, pytan,
Wykrzyknikow i westchnien, i nowych powitan.
Gdy sie pan Wojski dosyc napytal, nabadal,
Na samym koncu dzieje tego dnia powiadal:

Pan Wojski z Tadeuszem ida pod las droga
I jeszcze sie do woli nagadac nie moga.

Slonce ostatnich kresow nieba dochodzilo,
Mniej silnie, ale szerzej niz we dnie swiecilo,
Cale zaczerwienione, jak zdrowe oblicze
Gospodarza, gdy prace skonczywszy rolnicze
Na spoczynek powraca. Juz krag promienisty
Spuszcza sie na wierzch boru i juz pomrok mglisty,
Napelniajac wierzcholki i galezie drzewa,
Caly las wiaze w jedno i jakoby zlewa;
I bor czernil sie na ksztalt ogromnego gmachu,
Slonce nad nim czerwone jak pozar na dachu;
Wtem zapadlo do glebi; jeszcze przez konary
Blysnelo jako swieca przez okienic szpary
I zgaslo. I wnet sierpy, gromadnie dzwoniace
We zbozach, i grabliska suwane po lace
Ucichly i stanely: tak pan Sedzia kaze,
U niego ze dniem koncza prace gospodarze.

Tak zwykl mawiac pan Sedzia: a Sedziego wola
Byla Ekonomowi poczciwemu swieta,
Bo nawet wozy, w ktore juz skladac zaczeto
Kope zyta, niepelne jada do stodoly;
Ciesza sie z niezwyczajnej ich lekkosci woly.

Wlasnie z lasu wracalo towarzystwo cale,
Wesolo, lecz w porzadku: naprzod dzieci male
Z dozorca, potem Sedzia szedl z Podkomorzyna,
Obok pan Podkomorzy otoczon rodzina;
Panny tuz za starszymi, a mlodziez na boku;
Panny szly przed mlodzieza o jakie pol kroku
(Tak kaze przyzwoitosc); nikt tam nie rozprawial
O porzadku, nikt mezczyzn i dam nie ustawial,
A kazdy mimowolnie porzadku pilnowal.
Bo Sedzia w domu dawne obyczaje chowal
I nigdy nie dozwalal, by chybiano wzgledu
Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzedu;

Wiec do porzadku wykli domowi i sludzy;
I przyjezdny gosc, krewny albo czlowiek cudzy,
Gdy Sedziego nawiedzil, skoro pobyl malo,
Przejmowal zwyczaj, ktorym wszystko oddychalo.

Krotkie byly Sedziego z synowcem witania,
Dal mu powaznie reke do pocalowania
I w skron ucalowawszy, uprzejmie pozdrowil;
A choc przez wzglad na gosci niewiele z nim mowil,
Widac bylo z lez, ktore wylotem kontusza
Otarl predko, jak kochal pana Tadeusza.

W slad gospodarza wszystko ze zniwa i z boru,
I z lak, i z pastwisk razem wracalo do dworu.
Tu owiec trzoda beczac w ulice sie tloczy
I wznosi chmure pylu; dalej z wolna kroczy
Stado cielic tyrolskich z mosieznymi dzwonki;
Tam konie rzace leca ze skoszonej laki;
Wszystko biezy ku studni, ktorej ramie z drzewa
Raz w raz skrzypi i napoj w koryta rozlewa.

Sedzia, choc utrudzony, chociaz w gronie gosci,
Nie chybil gospodarskiej waznej powinnosci,
Udal sie sam ku studni; najlepiej z wieczora
Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora;
Dozoru tego nigdy slugom nie poruczy,
Bo Sedzia wie, ze oko panskie konia tuczy.

Wojski z woznym Protazym ze swiecami w sieni
Stali i rozprawiali, nieco poroznieni,
Bo w niebytnosc Wojskiego Wozny po kryjomu
Kazal stoly z wieczerza powynosic z domu
I ustawic co predzej w posrodku zamczyska,
Ktorego widne byly pod lasem zwaliska.
Po coz te przenosiny? Pan Wojski sie krzywil
I przepraszal Sedziego; Sedzia sie zadziwil,
Lecz stalo sie; juz pozno i trudno zaradzic,
Wolal gosci przeprosic i w pustki prowadzic.
Po drodze Wozny ciagle Sedziemu tlumaczyl,
Dlaczego urzadzenie panskie przeinaczyl:
We dworze zadna izba nie ma obszernosci
Dostatecznej dla tylu, tak szanownych gosci,
W zamku sien wielka, jeszcze dobrze zachowana,
Sklepienie cale—wprawdzie pekla jedna sciana,
Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi;
Bliskosc piwnic wygodna sluzacej czeladzi.
Tak mowiac, na Sedziego mrugal; widac z miny,
Ze mial i tail inne, wazniejsze przyczyny.

O dwa tysiace krokow zamek stal za domem,
Okazaly budowa, powazny ogromem,
Dziedzictwo starozytnej rodziny Horeszkow;
Dziedzic zginal byl w czasie krajowych zamieszkow.
Dobra, cale zniszczone sekwestrami rzadu,
Bezladnoscia opieki, wyrokami sadu,
W czastce spadly dalekim krewnym po kadzieli,
A reszte rozdzielono miedzy wierzycieli.
Zamku zaden wziasc nie chcial, bo w szlacheckim stanie
Trudno bylo wylozyc koszt na utrzymanie;
Lecz Hrabia, sasiad bliski, gdy wyszedl z opieki,
Panicz bogaty, krewny Horeszkow daleki,
Przyjechawszy z wojazu, upodobal mury,
Tlumaczac, ze gotyckiej sa architektury;
Choc Sedzia z dokumentow przekonywal o tem,
Ze architekt byl majstrem z Wilna, nie zas Gotem.
Dosc, ze Hrabia chcial zamku, wlasnie i Sedziemu
Przyszla nagle taz chetka, nie wiadomo czemu.
Zaczeli proces w ziemstwie, potem w glownym sadzie,
W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rzadzie;
Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznych
Sprawa wrocila znowu do sadow granicznych.

Slusznie Wozny powiadal, ze w zamkowej sieni
Zmiesci sie i palestra, i goscie proszeni.
Sien wielka jak refektarz, z wypuklym sklepieniem
Na filarach, podloga wyslana kamieniem,
Sciany bez zadnych ozdob, ale mur chedogi;
Sterczaly wkolo sarnie i jelenie rogi
Z napisami: gdzie, kiedy te lupy zdobyte;
Tuz mysliwcow herbowne klejnoty wyryte
I stoi wypisany kazdy po imieniu;
Herb Horeszkow, Polkozic, jasnial na sklepieniu.


Goscie weszli w porzadku i staneli kolem;
Podkomorzy najwyzsze bral miejsce za stolem;
Z wieku mu i z urzedu ten zaszczyt nalezy,
Idac klanial sie damom, starcom i mlodziezy.
Przy nim stal Kwestarz, Sedzia tuz przy Bernardynie.
Bernardyn zmowil krotki pacierz po lacinie,
Mezczyznom dano wodke; wtenczas wszyscy siedli
I cholodziec litewski milczac zwawo jedli.

Pan Tadeusz, choc mlodzik, ale prawem goscia
Wysoko siadl przy damach obok Jegomoscia;
Miedzy nim i stryjaszkiem jedno pozostalo
Puste miejsce, jak gdyby na kogos czekalo.
Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi pogladal,
Jakby czyjegos przyjscia byl pewny i zadal.
I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzal,
I z nim na miejscu pustym oczy swe osadzal.
Dziwna rzecz! miejsca wkolo sa siedzeniem dziewic,
Na ktore moglby spojrzec bez wstydu krolewic,
Wszystkie zacnie zrodzone, kazda mloda, ladna;
Tadeusz tam poglada, gdzie nie siedzi zadna.
To miejsce jest zagadka, mlodz lubi zagadki;
Roztargniony, do swojej nadobnej sasiadki
Ledwie slow kilka wyrzekl, do Podkomorzanki;
Nie zmienia jej talerzow, nie nalewa szklanki
I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,
Z ktorych by wychowanie poznano stoleczne;
To jedno puste miejsce neci go i mami,
Juz nie puste, bo on je napelnil myslami.
Po tym miejscu biegalo domyslow tysiace,
Jako po deszczu zabki po samotnej lace;
Srod nich jedna kroluje postac, jak w pogode
Lilia jezior skron biala wznoszaca nad wode. . .

 
 

Translation for 140 languages by ALS

Excerpt of "Pan Tadeusz" by Adam Mickiewicz, Wydanie Pallodinum, 1973
Copyright © 2001, 2002, 2003, 2004, 2005, 2006, 2007, 2008, 2009 tslpl.org® tslpoland.org®
All rights reserved.

The Polish characters throughout this website
lack diacritics due to certain technical limitations.


 
Home